NIE MÓWIĘ TU O MIŁOŚCI (1995)

"Zestaw do śmierci, zestaw do życia"

TEATR CINEMA W „ÓSEMKACH".

W Michałowicach nie mówią o miłości

Po spektaklu „Nie mówię tu o miłości" robi się tak pusto, zimno, ponuro i grobowo, że człowiek nabiera ochoty do życia.

    Czwórka młodych, aktorów wykształconych w szkole teatralnej odeszła przed kilkoma laty z repertuarowego teatru. Było im za ciasno. Wyjechali do Michałowic w woj. jeleniogórskim i założyli swój teatr. Tam mają dom. Grają i prowadzą warsztaty w Polsce i Europie.

     Najpierw zaczarowali widzów spekta­klem „Dong”.  Kie­dy oglądałam „Donga” - a był to już dru­gi sezon grania przedstawienia - zastanawiałam się nad tym, jaki będzie na­stępny krok tego teatru. Co jeszcze moż­na wyzyskać z poetyki absurdu, który przyjaźni się z surrealistami, dadaistami, a i z niemieckimi ekspresjonistami miałby o czym porozmawiać. Trochę się bałam, że Cinema stanie się podręcznikiem awangardy z początku wieku. Awangardy, która stała się w okamgnieniu klasyką. Którą mało kto potrafi dziś potraktować jako autentyczne doświadczenie artystyczne, intelektualne, filozoficzne...

Umiłowanie konwencji

      Po Marcelu Duchampie piekielnie trud­no wykonać jakikolwiek awangardowy gest bez posądzenia o plagiat. Nie cho­dzi bowiem o powielenie gestu. Powiela się mechanizm. Co w takim razie kieruje czterema facetami, którzy sięgają jeszcze dalej. Którzy zachowują się tak, jakby Duchampa nie było. Wkładają garni­tury i meloniki. Wyglądają, jakby zeszli z obrazów Margritte'a, jakby wyskoczyli z czarno-białego filmu. Fascynują ich przedwojenne szlagiery. W ich spektaklach doszukiwać się można pokrewieństwa z Tadeuszem Kantorem, Akademią Ruchu, Samuelem Beckettem, szaleńca­mi z Cyrku Monthy Pytona...

     Ale są chyba na dobrej drodze do stworzenia własnej, charakterystycznej, rozpoznawalnej poetyki, która dość wyraźnie zarysowała się w spektaklu „Nie mówię tu o miłości". Jest ona umiłowaniem czystej, wyrafinowanej konwencji. Jest przesiąknięta rzemiosłem. Wyrasta z wiary, że aktor to komediant, kuglarz: powinien umieć śpiewać, tańczyć, podskakiwać rytmicznie, zachować kamienną twarz. Robić to wszystko, czego widz nie potrafi. Powinien też na oczach widza przekroczyć granicę, której widz nie przekracza. Upaść, ubrudzić się, obnażyć, otworzyć. Nie jako człowiek, ale jako aktor.

Niebieska trawa

     W najnowszym spektaklu czterech facetów żyje w czterech osobnych blaszanych budkach. Mają swoje łopaty, swoje paczki, swoje pluszowe miśki i kilka jeszcze innych rekwizytów - zestaw do życiac. Mają też łopaty - zestaw do śmierci.

    To ponoć pracownicy zakładu zieleni miejskiej, którzy mieli kopać w dół, ale - nie wiedzieć czemu - kopią w górę i trawa robi się coraz bardziej niebieska.

     W spektaklu nie ma fabuły, historii. Skonstruowany jest jak poemat lub jazzowy utwór: z metafor, z rytmu, z gęst­niejącego klimatu. Poszczególne etiudy rozgrywają się symultanicznie, w szaleńczym tempie. Towarzyszą im - jak wyliczanka - kolejne wariacje z tekstem o „tyłku co z mięsa, krześle co z drzewa, drzewie co z ziemi, ziemi co z dołu i dole...”.  Mnożą się absurdalne konstrukcje, od których czasem dreszcze chodzą po plecach. Widzowie śmieją się często - może tak działa pamięć szalenie dowcipnego „Donga", a może to reakcja obronna. Mnie nie było do śmiechu - zieje grozą z tego spektaklu. Faceci są bardziej ponurzy i pogrążeni w beznadziei niż panowie od Godota. Pusto potem i głucho. Tak pusto i głucho, że chciałoby się coś zrobić ze swoim życiem: swoją budką, swoją paczką, swoim miśkiem, swoją łopatą i miłością.

                                             Ewa Obrębowska-Piasecka